„Na widok sióstr zakonnych, zdezorientowanych widocznym na moim mikrofonie logo stacji, mówił z właściwą sobie ironią: „Przyjechała dziennikarka z telewizji szatana. Nie mają chyba siostry nic przeciwko?” – i puszczał do mnie porozumiewawcze oko” – Kasia Olubińska, dziennikarka Dzień Dobry TVN, o swoim pierwszym spotkaniu z ks. Janem, jego życzliwości i otwartości na innych.
Osobą, która nie zważała na żadne etykietki, śmiała się z nich i była dla mnie wzorem ewangelicznej miłości – takiej postawy, aby każdego traktować w ten sam sposób: z szacunkiem, pokorą i miłością – był ksiądz Jan Kaczkowski. Poznałam go, odbierając pewnego dnia telefon z zapytaniem, czy nie poprowadziłabym koncertu zespołu Luxtorpeda w hospicjum w Pucku. Koncert rockowy w hospicjum? „To musi być jakiś żart” – pomyślałam, ale zgodziłam się. I właśnie tak poznałam księdza Jana.
Podziwiałam go. Łamał wszelkie konwenanse i śmiał się ze wszystkich podziałów. Nie godził się na poniżanie nikogo. Nigdy nie odmówił mi wywiadu, chociaż łatwo znalazłby wymówkę, związaną choćby ze stanem zdrowia – chorował przecież na raka. Mimo to zawsze miał dla mnie czas, kiedy prosiłam na przykład o komentarz na jakiś temat. Uważał, że z każdym trzeba rozmawiać. Nie zakładał z góry, że chcę mu zrobić krzywdę, bo jestem z TVN-u.
Otwarty, serdeczny, chętnie komentował różne wydarzenia i problemy, podkreślając zawsze najważniejsze dla niego kwestie związane z wiarą, z Eucharystią. Tylko z tego nie żartował. Poza tym bardzo lubił się śmiać. Na widok sióstr zakonnych, zdezorientowanych widocznym na moim mikrofonie logo stacji, mówił z właściwą sobie ironią: „Przyjechała dziennikarka z telewizji szatana. Nie mają chyba siostry nic przeciwko?” – i puszczał do mnie porozumiewawcze oko.
Ksiądz Jan pokazywał mi, że szacunek i tolerancja należą się każdemu, niezależnie od sytuacji i pozycji. Kiedyś udało mi się go zaprosić na obiad do włoskiej restauracji w Warszawie. Chciałam w ten sposób podziękować za podjęcie mnie kolacją w domu rodzinnym księdza w Sopocie po wspomnianym koncercie. Zostałam tam ugoszczona po królewsku, więc bardzo mi zależało, żeby się odpowiednio zrewanżować.
Starannie wybrałam restaurację. Ksiądz Jan miał problemy ze wzrokiem i kiedy zamawiał obiad, trzymał twarz pochyloną tuż nad stolikiem, niemal całkowicie zanurzoną w karcie. Czytał menu dosłownie z nosem przy stole. Stojąca obok nas młoda kelnerka patrzyła na to z wyraźnym zniecierpliwieniem. Po chwili ksiądz próbował złożyć zamówienie. Zanim zorientowałam się, co się dzieje, kelnerka cedziła teatralnie przez zęby, że nie słyszy i nie rozumie. Tonem, jakby zwracała uwagę niegrzecznemu dziecku w szkole, kazała sobie głośniej powtórzyć zamówienie. Zagotowało się we mnie.
Zwróciłam jej uwagę. Nie poskutkowało. Z jeszcze większą ostentacją przekonywała, że nie może przyjąć zamówienia, bo „nie słyszy, co ten pan chce”. Ze wstydu za jej zachowanie miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Ksiądz, jeszcze przed chwilą wesoły, teraz jakby ucichł. Patrzył przed siebie i nic nie mówił. Nie okazał wzburzenia, nie padło słowo skargi ani żadna cięta riposta, choć przecież zawsze wiedział, co powiedzieć. Próbowałam go przepraszać, przekonując, że zaraz zmienimy miejsce i żeby nie brał tego do siebie. On mnie tylko uspokajał: „Nie ma co się denerwować, Kasiu. Nie trzeba. Nic takiego się nie stało”.
Do dziś nie daje mi spokoju, dlaczego się nie bronił, nie próbował się odgryźć. Może zapytam go o to, kiedy się spotkamy w niebie. Jestem przekonana, że modli się tam nie tylko za swoich bliskich, których tak bardzo kochał, ale też za wszystkich bez wyjątku, niezależnie od tego, po której stronie ktoś stoi. I za tamtą kelnerkę też.
***
Fragment pochodzi z książki Katarzyny Olubińskiej „Bóg w wielkim mieście”
Dodaj komentarz